Wioska, jakich na wschodzie wiele: mała, cicha i spokojna. Kilkanascie gospodarstw, sklep wielobranżowy i tyle. Na górce gościniec. Z przystanku przy młynie trzy autobusy: o szóstej rano, w południe i o szóstej wieczorem.
W dół od gościńca asfalt przez wieś. Po obu stronach chałupy - drewniane, z pustaka albo parę nowszych, z łuczkami. Asfalt przebijał się tunelem pod nasypem kolejowym i biegł dalej przez łąki do promu na rzece. Po drugiej stronie rzeki była już inna, większa wieś, ze stacją kolejową, kościołem, remizą, szkołą i cmentarzem.
W tygodniu działo się niewiele. Ludzie robili w polu, w obejściu, w mieście albo w szkole. Ale w sobotę po południu kobiety w kwiecistych chustkach wylegały na przyzbę, żeby obserwować drogę przez wieś. Przeważnie była pusta. Czasem przebiegł kot, za nim pies. Ktoś wracał z ostatniego autobusu. Przed zmierzchem pod płotami przemykały się na zabawę za rzekę oddzielnie chłopaki i dziewczyny A prawdziwy ruch zaczynał się po zmroku: głośny męski rechot, dziewczyńskie chichoty i piski, bełkotliwe przekleństwa starszych gospodarzy, którzy po pijaku nie mogli trafić do domu.
Obcy pojawiali się tu rzadko. Latem krewni z miasta przywozili dzieci do dziadków. Ona też aż do ostatniej klasy podstawówki tak właśnie spędzała wakacje. Sypiała wtedy w dużej izbie Babki. Babka pod Matka Boską i pod pierzyną, a ona na sienniku w drewnianej skrzyni, która za dnia służyła za ławę. W parne sobotnie noce raz po raz ktoś pukał do okna, wołając: - Łujna, a macie tam co? - Babka stękała, zwlekała się z łóżka, wyjmowała z kredensu flaszkę, podawała przez okno, mamrocząc pod nosem: - Ściwiary sobacze! - i wracała pod pierzynę. Nie na długo, bo wkrótce młodzi wracali zagumniem z zabawy śpiewając na całe gardło. I chociaż do kościoła szło się dopiero na sumę, to i tak trzeba było zaraz wstawać do dojenia.
Wspomnienia z wakacji na wsi pozostały żywe, jakby to tam spędziła całe dzieciństwo. Zawsze słońce, zapach i ryki krów, chodziło się boso na pastwisko, kąpało w rzece z dziewczynami i chłopakami, którzy przeklinali i opowiadali świństwa, pomagało się przy żniwach, piło zimne kwaśne mleko z kamiennego garnka. Dziadek, który umarł za wcześnie, woził ją z pola taczką na zimnych liściach buraków, a kiedyś, na jej oczach, skoczył do rzeki, żeby uratować tonące szczenię. Nazwała pieska Reksio ale Babka wołała na niego pieszczotliwie Mosiek.
Po powrocie do miasta, bo była przecież z miasta, najbardziej tęskniła za Reksiem i za Dziadkiem, który umarł za wcześnie. Mieszkała w służbowym apartamencie ojca w samym centrum, wśród ludzi, samochodów, tramwajów, sklepów i kawiarni. Chodziła na basen, na tenisa, do kina, teatru, na koncerty, skończyła studia. Rodzice rozwiedli się i wyjechali zagranicę. Wtedy całkiem przestała przyjeżdżać na wieś. Urlopy z kolejnymi narzeczonymi spędzała na Lazurowym Wybrzeżu.
Za mąż wyszła wcześnie. Z miłości ale na krótko. Za drugim razem na jeszcze krócej. Dzieci nie mieli. Czterdzieste pierwsze urodziny spędzała sama w pustym mieszkaniu w środku miasta.
Kilka dni później obudziło ją pukanie do drzwi. Za oknem wstawał z trudem szary jesienny świt. Stęknęła, zwlekła się z łóżka i mamrocząc pod nosem: - Ściwiary sobacze! - podeszła do drzwi. Spojrzała przez wizjer. Na korytarzu stały dwa czarne anioły, w grubych płaszczach i chustkach na głowie, jeden duży, drugi mniejszy. Podobne do siebie, jak matka i córka. Otworzyła drzwi. Dopiero wtedy rozpoznała Jankę, starszą kuzynkę ze wsi, z którą na wakacjach chodziła paść krowy. Zaprosiła je do środka, ale nie chciały wejść. Janka patrzyła jej prosto w oczy a po chwili, wciąż stojąc w progu, powiedziała jednym tchem, że przyjechały nocnym pociagiem, bo mają taką sprawę, że Aneta, jej córka, ma szesnaście lat i jest w ciąży, w płaszczu nie widać - rozsunęła córce poły płaszcza - o, będzie rodzić za dwa miesiące ale ona nie może mieć tego dziecka, bo ojcem jest stryjek, no, nie wiadomo jak, ale stało się i tyle, więc jest takie pytanie, czy ona by tego dziecka nie wzięła.